wtorek, 24 lutego 2015

A gdy w domu chlebem pachnie

Chleb. Przeczytałam tony artykułów o tym jak takowy stworzyć w domu. Każdy przepis inny. Każdy lepszy. Wyjątkowy. Zakwas karmiony latami, jak i ten świeży. Chleb na zakwasie, na zaczynie, pszenny, żytni, razowy, z użyciem Thermomixa, czy też specjalnego automatu do wypiekania chleba.. głowa z przypływu informacji (często sprzecznych ze sobą) wręcz pęka.
I tak chyba bym nigdy tego chleba w końcu nie upiekła, gdybym takiego tajemniczego słoiczka kiedyś nie dostała.


Nie byłam szkolona przez piekarza. Może i robię błędy w sztuce przy tworzeniu swojego chleba. Wiem jedno - nikt u mnie w domu nie wyobraża sobie już żadnego innego.

W słoiku powyżej widzicie zaczyn, czy inaczej ciasto zakwaszone. Taki prezent dostałam pod koniec ubiegłego roku od Gosi razem z przepisem, za co jej bardzo dziękuję!!! Teraz to trudno mi zliczyć, która to już zawartość słoika (bo to jest wersja bez dokarmiania - zużywamy cały, odkładamy nowy na następny raz).

Jaki robię chleb?

Różny. Za każdym razem inny. Nie używam żadnych automatów i specjalnych sprzętów. Moją ręka + foremka + piekarnik spokojnie wystarczają. Próbuję. Kombinuję. Mieszam mąki. Szukam nowych połączeń i do tego też Was zachęcam. Nie ma się czego bać.
Uwierzcie! Piekę co najmniej jeden tygodniowo od +/- 4 miesięcy i mam się dobrze. A i Młoda go uwielbia.

Poniżej przepis na ostatnio upieczony przeze mnie chleb (na foremkę długości ok 40 cm).

Ziarna - mój chleb ma ich duuuużo

  • szklanka ziaren słonecznika,
  • szklanka płatków owsianych,
  • 3/4 szklanki siemienia lnianego, którą uzupełniam do pełna sezamem,
  • garść jagód goji,
  • garść amarantusa ekspandowanego,
  • garść suszonej żurawiny,
  • łyżka soli.
Tak wyglądał skład ostatnio. Nie zawsze jednak tak jest. Czasami nie mamy ochoty na słodkości w chlebie, więc automatycznie nie dodajemy żurawiny. Czasami jest tylko słonecznik, płatki owsiane i troszkę siemienia lnianego. Czasami dodane są pestki dyni. Różnie. Do smaku. Do możliwości. Do chęci. Do woli.

Mąka - przeróżna.

Zwykle żytnia. Zdarza się też razowa. Jest orkiszowa, jak i gryczana. Czystej pszennej też do końca nie skreślam, ale jest ona raczej dodatkiem.
Do ostatniego chleba została użyta:
  • 0.5kg mieszanki mąk* pełnoziarnistych: żytniej, orkiszowej, pszennej.
  • 1.5 szklanki mąki gryczanej,
  • szklanka mąki pszennej pełnoziarnistej,
  • 0.5 szklanki mąki razowej.
* Co do mieszanek mąk: bądźcie ostrożni. Niektóre z nich nie są do końca mieszankami mąk.Zwykle jest to po prostu mąka pszenna plus dopełniacze, spulchniacze, ulepszacze smaku.

Łączymy składniki
  • Do wymieszanych wcześniej składników nazwanych roboczo wyżej ziarnami  dodajemy mąkę.
  • Mieszamy.
  • Stopniowo dolewamy 220ml wrzątku cały czas mieszając.
  • Stopniowo dolewamy ok 3 szklanej wody cały czas mieszając. Ilość wody zależna jest od ilości i rodzaju dodanej mąki.
  • Dodajemy trzy łyżki oleju.
  • Na końcu dodajemy zaczyn.
  • Wszystko dokładnie mieszamy.
Masa jest dość gęsta i ciężka. Zbliżona do konsystencji gipsu.


Przed włożeniem masy chlebowej do formy pamiętajmy o odłożeniu nieco do słoika, by posłużyła nam do kolejnego wypieku.
Taki zaczyn trzymamy w lodówce. Gotowy jest do wykorzystania do kolejnego pieczenia po ok. 3 dniach (jak już drożdżyki troszkę popracują). Ważność takiego zakwasu to z kolei ok 14 dni ( tak przynajmniej mówi przepis, którym się posługuję - u mnie nigdy tyle nie wytrzymał - maksymalnie po 7 dniach zmuszona  jestem przez domowników i gości do pieczenia kolejnego chleba :) ).

Resztę wkładamy do foremki (ja wcześnej wykładam ją papierem do pieczenia). Ciasto nakłuwam widelcem, żeby chleb nie popękał. Następnie przykrywam ściereczką, opatulam ręcznikiem i daję na noc w okolice grzejnika czy też cieplejszego miejsca, żeby podrósł.

Można też włożyć do piekarnika  na 40 stopni C na ok 4-5 godzin i w ten sposób zmobilizować do podrośnięcia.

Na samo pieczenie rozgrzewamy piekarnik do 200 st. C i pieczemy około 1:15-1:20 (z czasem dojdziecie do perfekcji w wyborze optymalnego czasu pieczenia Waszego chleba).

Po upieczeniu wyciągamy z foremki i gdy ostygnie smarujemy jeszcze pędzelkiem namoczonym w wodzie i... jemy :)


Tak - zdarza się, że popęka - szczególnie jak nie daję mu odpowiedniego czasu na podrośnięcie. Nie zraża nas to jednak przed spałaszowaniem go.
Tak  - czasami wyrośnie bardzo, czasami mniej. Jak wyżej. Nie pomaga mu to w ocaleniu przed zjedzeniem.


Główne zasady i dobre rady:
  1. Nie bać się!
  2. Próbować różnych wersji, rodzajów mąk, ..., ziaren!
  3. Nie zrażać się!
  4. Dobrze się bawić!

SMACZNEGO! :)

niedziela, 15 lutego 2015

Jak to się stało, że znalazłam się na koncercie wśród nastolatek?

Wbrew pozorom nie ze względu na kryzys wieku średniego i tym podobne. O kupnie biletów na Eda Sheerana zdecydowałam po przesłuchaniu i obejrzeniu (dokładnie w takiej kolejności) jednego z jego koncertów. Pojęcia jeszcze wtedy nie miałam, że jest tak ...młody :)

Co mnie zaintrygowało najbardziej? Że podczas koncertu na scenie jest sam. On i jego gitara. To jednak byłoby zbyt proste. On, kilka śladów gitarowych, chórki nagrywane na bieżąco, czy różnego rodzaju bity. Tym, którzy nadal nie mogą sobie tego wyobrazić odsyłam chociażby tu. Jak się podoba? Mnie ten sposób koncertowania zauroczył. Stąd te pomysł na zakup biletów.

Jeszcze nie tak dawno wyglądałoby to tak:

Chęć zakupu biletów ---> Kupno biletów ---> Zdecydowanie się na środek transportu (zapewne dzień przed) ---> Wycieczka na koncert ---> Koncert ---> Powrót ---> Koniec.

A jak teraz? Nic bardziej prostszego:

Chęć zakupu biletów ---> Znalezienie informacji, że gra w Monachium w listopadzie 2014 ---> Potwierdzenie o wyprzedaniu biletów w Monachium ---> Szukanie innej lokalizacji ---> News dnia: Ed Sheeran zagra w lutym 2015 w Warszawie ---> Otwarcie sprzedaży biletów na koncert ---> Zamknięcie sprzedaży biletów na koncert ---> My nadal bez biletów ---> Dwa dni z notorycznym odświeżaniem stronki Eventim ---> Mamy bilety! (Wielkie dzięki dla tych, którzy zrezygnowali! :) )


Patrząc z perspektywy czasu zdobycie biletów było jednak najprostszą sprawą. Ale jednak - przezorny zawsze ubezpieczony jak to mówią, więc jeszcze tego samego dnia próbowaliśmy zorganizować opiekę dla Młodej na ten piątek trzynastego. Pierwszy strzał i pudło... dziadkowie planują imprezę karnawałową. Strzał drugi musi poczekać - czekamy na grafik cioci. W końcu jest!

Ciocia Kasia bierze wolne i razem z wujkiem przyjeżdżają rano po Młodą ---> Przedszkole poinformowane o planowanych wagarach ---> Synek cioci się pochorował ---> Ciocia również ---> Dziadkowie nadal planują imprezę karnawałową ---> Dziadek się pochorował ---> Wszyscy powyżsi chorzy na tyle, że Młoda na wagary do nich jechać nie może, ale również zdrowi na tyle, że poradzą sobie bez babci ---> Babcia przyjeżdża zająć się Młodą.

Uff! Czas zająć się więc pomysłem na transport do Warszawy.

Mr Mąż leci z Amsterdamu bezpośrednio do Wawy ---> A My? ---> A My? ---> A My? ---> Pada śnieg, więc może jednak pociąg? ---> Jaki pociąg? ---> Czym się różnią Przewozy Regionalne od TLK czy Intercity Express??? ---> Może jednak Polski  Bus? ---> Nie wysiedzę tam tyle godzin ---> Może jednak więc samochód? ---> Gdzie zaparkujemy? ---> Co z korkami w mieście? ---> Coś się wymyśli ---> Tak, jedziemy samochodem. Postanowione.

Trasa Wrocław - Warszawa  dość przyjemna. Sama Stolica przywitała nas korkami, ale byłyśmy na to czasowo i mentalnie przygotowane. Z samozachwytu wyrwał nas jednak telefon Mr Męża, który był już pod Torwarem i stwierdził, że jest dramat z miejscami parkingowymi, ale coś postara się znaleźć. Po chwili zadzwonił, że miło jakbyśmy były w miarę szybko, bo jedno dla nas trzyma. A my dopiero wjechałyśmy do Warszawy!!! Niemal godzinę później zadzwonił, że super by było, gdybyśmy się już pojawiły, bo zaraz go zlinczują. I wiecie co? Jak zobaczyłyśmy to miejsce, to zrozumiałyśmy dlaczego! :) 'Zarezerwował' dla nas razem ze swoją walizką (bądź co bądź na kółkach) miejscówkę na wprost Torwaru! Od Hali oddzielała ją tylko jezdnia. Nasz bohater!
Mały włos jednak tuż przed naszym przyjazdem by przepadło, bo jeden pan zupełnie nie mógł zrozumieć tej a la rezerwacji. Gdy jednak wysiadłyśmy we trzy z samochodu sprawił wrażenie, że wszystko zrozumiał i dał sobie spokój. Nie wiem dlaczego ;)

Koncert świetny. Lepszy niż ten załączony wyżej. Chłopak, który cały jest muzyką. Który nadal świetnie się bawi, tym co robi. I my zawyżający średnią wieku na tym koncercie ;)
Przyznam, że z ogromną chęcią poszłabym na klubową wersję takiego show. Choć trudno wierzyć, że coś takiego może mieć jeszcze miejsce. Chyba dopiero wtedy, gdy przejdzie na emeryturę...
Jeśli jednak nie to, to chociaż koncert z ograniczeniem wiekowym. Na przykład dostępnego od 20 +. Tak. To trochę takie moje starcze narzekania. Cóż. Nie przekonały mnie wykrzyczane ostatkiem sił 'I love you Ed' i tym podobne. Zwykle w najmniej odpowiednim momencie. Starość... wiem.


Powrót. Koniec wycieczki.

I tak. Z chęcią wyjdę do kina, pójdę na koncert czy.. gdziekolwiek. Dawajcie jednak znać.. nieco wcześniej :) Z wiekiem nawet planowanie tego, co zje się na śniadanie wymaga nieco więcej zachodu.

Chyba, że robię coś nie tak...

Spokojnej nocy!


Wiadomość dla Gabi: tak, potwierdzam. Było tak beznadziejnie, że jak będzie grał gdzieś w okolicy znów, to pojedziemy, żeby... dać mu drugą szansę ;)


wtorek, 10 lutego 2015

Wojna urlopowa



Urlop. Według Wikipedii to: czas wolny od świadczenia pracy przez pracownika, przewidziany przepisami prawa. Zależnie od rodzaju urlopu, pracownik może dostawać w okresie urlopu wynagrodzenie lub nie.
Pojęcie urlopu pochodzi prawdopodobnie z niemieckiego "Urlaub" (od erlauben). Tak średniowieczni rycerze pytali swych władców lennych o pozwolenie na "Urlaub" aby zaciągnąć się do bitwy.


Kiedy tylko przeczytałam drugą część tej definicji poczułam się bardzo z nią związana. Ania z Zielonego Wzgórza nazwałaby to pokrewieństwem dusz :)

Otóż... w piątek w godzinach wieczornych zaciągnęłam się do bitwy! Zaległej... dwutygodniowej...

Teraz już tylko ja i nicnierobienie przerywane wyjątkowo jakimś wyjazdem w góry i/czy do spa, nocne imprezowanie na mieście...

Taaa...

Wstępnie chciałam napisać, że tak właśnie planować mogą podobne okoliczności bezdzietni. Potem jednak uzmysłowiłam sobie, że jeśli dodać warunek, że w przypadku pary tylko jedna osoba ma w tym czasie wolne (jak to wygląda u mnie), to też nie do końca jest to super opcja dla tych, którzy chcieliby tak spędzić czas, ale ze swoją drugą połówką. Gdyby jednak kopać dalej to... ja nawet przy braku obrączki na palcu, czy dzieciaczka w pokoju obok nie miałam takich zachcianek. No dobra. Te góry czy to spa... Ok. Miewam takie objawy szaleństwa o czym więcej mógłby powiedzieć mój biedny w takiej sytuacji Mr Mąż. Ale ogólnie to wieje nudą. Co?

Ja jednak jak przystało na bitwę, o której nawet definicję mówią jak się okazało, plany miałam na ten czas zupełnie inne niż wylegiwanie się gdziekolwiek.
Trudna do zliczenia liczba zaległych telefonów do wykonania (i raczej nie o pogaduchach mowa), próba odzyskania kontroli nad mieszkaniem + walka o własną kondycję. To podstawa piramidy zadań na ten okres. Czy tylko jak tam mam? Powiedzcie proszę, że nie.

No dobra. Nie będę świnia. Piramida owa zawiera również bardziej kojarzone z czasem wolnym czy relaksem zajęcia, jak zakupy w doborowym towarzystwie (bo same w sobie zakupy, jak wiecie mnie nie bawią), kawka/herbatka/piwko z przyjaciółmi, czy też dobra książka. Miejsce jednak na to jest dopiero na kolejnych poziomach zaawansowania prac z grupy pierwszej.

Poniedziałek jednak, by się nie zniechęcać, zaczęłam relaksująco. Świeżo pieczony chleb i kawka zbożowa na śniadanie koło południa. Mam nawet na to dowód. W końcu to pierwszy dzień, więc można, prawda?


Wtorek. Mr Mąż w Amsterdamie. Młoda jednak zaskoczyła chrypą przewlekaną kaszlem od czasu do czasu. Zrobiłyśmy więc małe wagary. Naklejkowe szaleństwo przez większość dnia! :) Super pozytywny czas mimo walki o zdrowie. Jednak wagary przedszkolne to tym samym wagary od podjętej bitwy. Cóż. Plan runął niczym ja w śnieg w ubiegły weekend.


Liczę, że jutro sytuacja wróci na tory. I nie dlatego, że nie lubię naklejek czy cuś, ale przedszkolaki mają zaplanowaną wycieczkę na... pocztę! Niektórym może się to wydawać banałem. Ale ja do tej pory pamiętam wycieczkę zerówkową na dworzec pkp czy policję. Wy nie?
Mam nadzieję więc, że Młoda nie podda się choróbsku i jutro razem z dzieciakami będzie poznawać tajniki biznesu pocztowego. Ja natomiast jak to na wojnie urlopowej przystało... zajmę się ogarnianiem.

Ps. Zauważyliście, że mówię o urlopie, a ani słowem, że jestm chora. Bo nie jestem! Czyżby pierwszy urlop w historii bez choróbska? Ciii... Coby nie zapeszyć :)


czwartek, 5 lutego 2015

Chomikowanie a... pomaganie


To się na pewno jeszcze przyda! Jeszcze kiedyś się w to zmieszczę! Będzie w sam raz, kiedy będę robić remont, generalne porządki, ...,  pielić w ogrodzie (zakładając, że będę mieć kiedyś ogród) itp itd. Ileż razy sobie znajdowałam tego typu wymówki, żeby właśnie generalnych porządków w szafie NIE zrobić, to nawet trudno zliczyć.
Obalam mity!
  • Remont
Jeszcze nie tak dawno przynajmniej ta wymówka miała jakiekolwiek usprawiedliwienie. Bez namysłu więc co było w poprzedniej szafie zostało spakowane i przewiezione w nowe miejsce. Bo przecież zrobię odpowiednią segregację już po remoncie, wykładając rzeczy z kartonów, worków. Taaaaa :) Zaraz miną trzy lata odkąd się przeprowadziliśmy. Szczęśliwie wszelkie 'brudne' remontowe kwestie już za nami. Na oko licząc ze trzy koszulki zostały przez to zmarnowane - przy malowaniu, czy też przy porządkach. Reszta... uwaga uwaga... również została z name! Szczęście związane z plus minus zakończonym remontem + znalezienie odpowiedniego schowka tylko spotęgowała niechęć do zajęcia się tematem. 
  • Codzienne domowe zajęcia, porządki.
Umówmy się. Co trzeba robić, żeby przy tego typu zajęciach naprawdę zniszczyć ubranie tak, żeby musieć je wyrzucić? Tym bardziej, że (przynajmniej mi) plama na koszulce nie przeszkadza, żeby chodzić w niej po domu. Może dziwna jestem, ale tak mam. By 'wykończyć' ubrania zalegające w schowkach przy domowych zajęciach potrzebowałabym szybko licząc z 50 lat - biorąc pod uwagę wszystkich domowników - tych obecnych i tych przyszłych.
  • Pielenie w ogrodzie
Ogrodu nadal brak. Nic się nie zmieniło.
  • Jeszcze kiedyś się w to zmieszczę
Moja ulubiona wymówka :) Taaa... :) Nie będę się bardziej pogrążać. No comments.
  • Sentyment
To jest chyba najtrudniejsze. Zakupiony po pierwszej wypłacie sweterek. Bluza, która przeżyła ze mną studia. Najwygodniejsza na świecie spodnie pamiętające wszelkie pory roku. A jak do tych paru moich rzeczy dodać te należące do Mr Męża będącego idealnym przykładem chomika? Trudno też się czasem z nim nie zgodzić. Bluza, która pamięta poprzednie tysiąclecie, której ściągacze wyglądają niebo lepiej jak w tej kupionej rok wcześniej jest smutnym przykładem rzeczywistości naszej.

Oczywiście wymówki możemy mnożyć, wymyślać kolejne. Nasze doświadczenia, środowisko, z którego się wywodzimy bądź też, w którym obecnie jesteśmy zapewne pomoże w znalezieniu kolejnego powodu, by mnożyć kufry, kartony, schowki, schoweczki.

Klasyczni amerykańscy naukowcy powiedzieliby, że jeśli czegoś nie założyliśmy od roku, dwóch, dwóch i trzech miesięcy, ... (okres zależny od kolejnych badań amerykańskich naukowców), to już tego nie włożymy. A my co? Pewnie, że tak! Nawet tutaj pod prąd! Ja nie założę?! Ja?!
I tak mijają miesiące i lata. Schowek coraz bardziej wzdęty. Trudno stwierdzić co tak naprawdę zawiera w sobie. Strach zaglądnąć. 

Do tego wszystkiego dochodzi fakt, że przepotwornie nie lubię czegoś wyrzucać. Ileż można przewozić rzeczy do mamy i jej zagracać przestrzeń?

Ale stało się! Przyznać muszę, że w ciągu ostatniego 1.5 roku już drugi raz firmie, w której pracuję, a właściwie dzięki ludziom zaangażowanym w przeróżne społeczne inicjatywy, udało się zmotywować mnie to przejrzenia szaf.

Jakiś czas temu dzięki temu stare kołdry, ręczniki, koce trafiły do schroniska dla zwierząt.

Dzisiaj zakończyła się kolejna akcja. Tym razem ubraniowa. Cel: wsparcie Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta.

I... Taaaadaaaammm!!!!! Można? Można!


Powiem Wam szczerze, że świadomość, że te rzeczy mogą się jeszcze komuś przydać zadziałało na mnie zdecydowanie bardziej motywująco niż tysiące wywodów amerykańskich naukowców. Miejsc, które z chęcią przyjmą takie dary jest mnówstwo. Nie tylko w dużych miastach.

Zdaję sobie sprawę z tego, że zorganizowanie takiej akcji w miejscu pracy zdecydowanie ułatwia sprawę. Twierdzenie jednak, że nie wiem gdzie mogę oddać, jest tylko kolejną wymówką. Takie organizacje, jak Towarzystwo Pomocy im. św. Brata Alberta, Domy samotnej matki, Emmaus, PCK z chęcią przyjmą takie dary. Pamiętajmy jednak, że ubrania powinny być czyste i w dobrym stanie. Nie oddajemy ich przecież do przechowalni ubrań. One mają realnie komuś służyć.

Skoro tak bardzo lubiliśmy nasze ubrania, tylko z różnych powodów już nam się nie przydadzą, oddajmy je w dobre ręce!

Może warto zacząć wiosenne porządki nieco wcześniej? Sprawdziłam. Polecam.

A Gosi dziękuję za użyczenie swoich mięśni do pomocy w przeniesieniu worów!!! :)


wtorek, 3 lutego 2015

Sentymentalnie będzie...

ostrzegam! Czytacie na własną odpowiedzialność. 

Udało się! Po wielu wielu próbach, po miesiącach od ostatniego razu, w końcu udało nam się spotkać z przyjaciółmi. Wcześniej jeśli nie choroba któregoś z dzieciaków (już o tym wspominałam), to wyjazd służbowy, to inna nieprzewidziana okoliczność zmuszały nas do przekładania tych spotkań. Mimo że obiecujemy sobie za każdym razem, że to się zmieni, to summa summarum widzimy się dwa razy do roku. O ile od jednych zwykle dzieli nas ponad 300 km, co chcąc nie chcąc komplikuje nieco sprawę, o tyle drudzy mieszkają w tym samym mieście (!). Niemniej - udało się!


Właśnie - udało. Mr Mąż zwrócił mi dzisiaj uwagę, jak nadużywamy tego stwierdzenia. My w Polsce. Wcale, że się nie udało, choć rzeczywiście szczęście musi sprzyjać, by przy dzieciakach w wieku przedszkolnym w zimie (jakakolwiek by nie była) spotkać się było można. Po prostu to zrobiliśmy! Za granicą powiedzieliby 'We did it!'. Zdzwoniliśmy się, zgadaliśmy, umówiliśmy, spotkaliśmy się. Co tutaj może lub nie może się udać bądź nie? Ok. W teorii samo spotkanie może być nieudane. Choć w tym wypadku to NIE MA SZANS. Nie ci ludzie, Nie ta sytuacja. 



Ciężki tydzień, wypełniony po brzegi zarówno zawodowo, jak i prywatnie rozpoczęliśmy i zakończyliśmy odwiedzinowo. Dwa przeurocze niedzielne popołudnia w doborowym towarzystwie za nami. Nawet Młoda wczuła się w atmosferę. Choć wczoraj zmęczona, niewyspana (bo przecież nie będzie spać w trakcie dnia) nie była do końca sobą. 


Takie właśnie dni uświadamiają mi... jaką szczęściarą jestem! Życie różnie się układa. Raz rozbija nas po świecie. Raz zamyka w domu. Innym razem w biurze. Dni pędzą tak, że właściwie tylko po tym jak zmieniają się nasze dzieci widzimy jak szybko mijają. Próby zdzwonienia czasami udają sie po paru tygodniach. Z smsami też różnie bywa. A potem przychodzi takie właśnie popołudnie i... jakbyśmy się ostatnio widzieli wczoraj. Nagadać się nie możemy (było tak zawsze - nawet wtedy, jak widywaliśmy się co dzień - żeby nie było ;) ). Na to czasu zawsze za mało. Nie ma tematów tabu. Nie ma pretensji. Nie ma skrępowania. Jest jak zawsze było. 
Część takich relacji nie przetrwała próby czasu. Z różnych, mniej lub bardziej banalnych powodów. Wielu takich zagubionych znajomości, przyjaźni żałuję. Może warto spróbować je odnowić... 
Mimo wszystko, z perspektywy czasu, muszę przyznać.. ja naprawdę miałam szczęście do ludzi (nie mam ostatnio do sąsiadów, ale to chyba wynik równowagi w przyrodzie :) ) . Przyjaciele i Znajomi. Na co dzień musi starczyć świadomość, że są. Ale to takie właśnie spotkania dają mi pozytywnego kopa. Motywują. Są moim powietrzem.
Pielęgnujmy takie chwile.