środa, 21 grudnia 2016

Prezentowy zawrót głowy

Lubię robić prezenty. Ot, tak mam! Nie chodzi tu o żadną górnolotną filozofię o przewadze dawania nad braniem czy cuś. Po prostu lubię. Szukanie pomysłów sprawia mi ogromną frajdę. Oczywiście najłatwiej kiedy doskonale znam osobę, dla której wybieram, ale nie jest to konieczność nad koniecznościami.

Z prezentami jest tak, że czasem ktoś mówi wprost, co chciałby dostać. Idealnie (dla mnie), kiedy mimo konkretnego życzenie pozostaje jeszcze bufor. W sensie wiem, że ma być bodziak, ale jaki to już moja inwencja twórcza. I chyba właśnie jej niektórzy się obawiają :) Na swoją obronę jednak wziąć muszę, że nie sprawiam prezentów, które mogłyby zawstydzić obdarowaną osobę przy rodzinie lub sprawić dyskomfort. 

W tym roku wyjątkowo jestem z prezentów zadowolona. Tuż przed Świętami to mnie właśnie lekko stresuje. Mówią, że jak aktorzy dobrze się bawią kręcąc film, to on sam jest do bani. Jak komicy za bardzo śmieją się ze swoich dowcipów, to publika zdecydowanie mniej. Jak...

Jak wyszło przekonam się za parę dni. Dzisiaj o kilku pomysłach na prezent chciałabym Wam napisać właśnie. 

KALENDARZE

Swoje przygotowania rozpoczynam już pod koniec listopada wysyłając rodzince informacje, by podesłali mi zdjęcia z mijającego roku. Takie dla nich wyjątkowe. Kilka lat temu bowiem wkopałam się w pewną rzecz. A mianowicie robienie kalendarzy. Zrobiłam raz i teraz nikt na nic innego nie czeka tylko na kalendarz właśnie. Nazwałam to wkopaniem, bo gdyby pewnego dnia padł mi na śmierć komp albo poczta tfu Mikołaj vel Aniołki vel Dzieciątko vel Dziadek Mróz vel.. był zgubił przesyłkę, to właśnie to mogłoby być największym koszmarem świątecznym. Dla mnie z kolei robienie tych kalendarzy to już coroczna tradycja. Zwykle robię ich pięć (dla wszystkich babć i dziadków z każdej strony), a że staram się by zdjęcia były pokazane chronologicznie (czytaj: zdjęcia ze stycznia 2016 pokazane są na karcie stycznia 2017), to zajmuje to trochę czasu. A że to już starożytni mawiali, że sen jest przereklamowany to niniejszym obwieszczam: kalendarze zrobione i w tym roku. Powiem więcej! Już dotarły! Część z nich leży spakowana pod choinką nawet. 

Lubię robić te kalendarze, choć przyznam, że co roku namarudzić się przy nich muszę :) Jest to też te parę dni w roku, które spędzam na przeglądaniu zdjęć znajdujących się w zakamarkach naszych dysków i chmur. Sami przyznajcie. Robicie setki zdjęć. Kiedy jakieś wywołaliście? Kiedy do nich zaglądnęliście? Spokojnie, też tak mam. Choć obecnie przeszukiwania zdjęć do kalendarzy zmotywowały mnie do zrobienia fotoksiążek. O tym jednak innym razem.

A wiecie co najbardziej lubię przy tworzeniu kalendarzy? Niby każdy wie, że to zawiniątko pod choinką to właśnie to. Niby wysyłali zdjęcia, więc wiedzą czego można się spodziewać. Teoretycznie. Praktycznie co jest w środku wiem tylko ja. Cieszy mnie jednak, że co roku jest sporo śmiechu przy ich oglądaniu. 



DLA DOROSŁEGO

Zdecydowanie bardziej lubię ostatnio kupować prezenty dzieciom. Są bardziej czytelne. Z nami starymi z roku na rok wydaje mi się jest coraz gorzej. Kolejna książka? A co jeśli już ją ma? Perfumy? Ale te same co rok i dwa lata wcześniej? Wiem, że potrzebuje nowej patelni, ale jako kobieta kobiecie patelni pod choinkę jednak nie kupię. Itp. Itd. 

Największą zagwozdkę miałam z mym szanownym małżonkiem of course. W tym roku nieoczekiwanie z pomocą przyszedł mi Blog Ojciec. Był on tak miły i pewnego dnia wypisał pomysły na prezenty dla mężczyzn. Jeden z portali, który został tam przy okazji zaprezentowany rozwiązał mój problem związany zarówno z prezentem świątecznym, jak i zaległym urodzinowym. 


I tak! Nie boję się o tym tutaj pisać. Powiem więcej! Nawet pokażę, jak prezent wygląda! Ha! Tadaaam!


Bo jak sami widzicie, najważniejsze jest w środku :) Jak już otworzy, to przyznam się, co to było :) Teraz, gdy ciekawość go zżerać zacznie, pozostanie mu przeglądanie stronki sklepu i głowienie się, co ta żona wariatka wybrać zdecydowała się. Nie oszukujmy się. Sama próba zastanawiania się nad tym to oczywista strata czasu. Miałam wenę! Wybaczcie! Co dokładnie znajduje się w tym magicznym pudełku wydać mogę dopiero po Świętach. Wszystkich tych, którzy podobnie jak ja lubią takie nieoczywiste prezenty zachęcam do zerknięcia na stronkę. Nie jest jest za późno, by coś ciekawego wybrać jeszcze przed Świętami. 

DLA MŁODSZEGO

Nie kupuję gier komputerowych, na X-Boxa, czy telefon. Mam wewnętrzny opór przed tego typu prezentami. Będę wyrodną ciotką, ale na taki prezent dzieciaki ode mnie liczyć nie mogą. Tym samym jednak wykluczam sporo potencjalnych możliwości. Dawanie gotówki jako prezent świąteczny, to też coś, wobec czego mam wewnętrzny opór. 

Wiadomo jednak jak obecnie trudno jest wybrać dziecku coś, co nie świecąc i nie robiąc dużo hałasu je zainteresuje to raz, a dwa nie kupimy czegoś, co już ma. 

Moje tegoroczne pomysły? Proszę bardzo:

  •  Było sobie życie - atak wirusów. 

Gra oparta na kultowej bajce Alberta Barille i skierowana dla całej rodziny. Świetnie się będzie bawił już starszy przedszkolak czy młody uczeń. 
  •  Zestaw gadżetów do scrapbookingu. 
Kolorowe karteczki, naklejki, piórka, finezyjne dziurkacze, pieczątki i dużo dużo więcej. Znacie jakąś młodą dziewczynkę, którą taki prezent by nie ucieszył? No ok! Może nie każdego rodzica taki podarunek uszczęśliwi, ale wyjątkowo tym razem skonsultowałam plan zakupu z opiekunem. Żeby nie było! :)
  •  Przytulaki ze zgranej paki.
Podejrzewam, że właśnie przy tym punkcie zdania będą najbardziej podzielone. W zupełności się z tym zgadzam. Z maskotkami różnie bywa. Są takie, bez których dziecko nie potrafi zasnąć. Bywają też takie, które od początku pobytu w naszym domu zbierają jedynie kurz. 

W okresie świątecznym jeśli kupuję je w prezencie to tylko te konkretne. Przyznam. Zawsze czekam i wypatruję, jak właśnie w tym roku będą wyglądać. 

Kupuję, gdyż:
  • one, te konkretne, pomagają, 
  • są śliczne, 
  • kolekcjonuję je sama, 
  • często mi do obdarowywanego po prostu pasują, 
  • gdy nie mam pomysłu, wolę kupić coś, co też ma drugie zadanie do spełnienia. W tym wypadku wspiera fundację. 

Moja prywatna kolekcja wygląda tak: 


My zaczęliśmy w 2009 roku. Jeśli chcesz zacząć w tym, znajdziesz go TUTAJ


A Wy jak stoicie z prezentami? Podzielcie się swoimi pomysłami. 

czwartek, 15 grudnia 2016

Pogodzona i gotowa na zmiany

Aj! I zaś zeszło! Chciałabym wytłumaczyć to jakoś z sensem, ale ciężko. Wydawałoby się, że sprawa jest banalnie oczywista, ale by być w zgodzie sama ze sobą, nie mogę tak przyznać.

Tak! Dodatkowa para rąk, która w domu pojawiła się pół roku temu, pisania bloga nie ułatwia. Nie jest jednak tak, że młodsza młodzież absorbuje mą uwagę aż tak, że nie jestem w stanie pisać. Co to to nie! Tym bardziej, że codziennie wraz ze swą siostrą tematów mi dodają. 

I tu jest pies pogrzebany właśnie!

Pewnego dnia zdałam sobie sprawę, że gdy tylko siadam do komputera, by tutaj parę słów zostawić, to mam w głowie tematy mniej lub bardziej "dzieciowe". Powiem więcej! Po jednym z wpisów, ktoś nawet nazwał moje pisanie parentingowym. Nie to, że mam coś do blogów parentingowych. To nie tak. Zrozumcie mnie proszę dobrze. Kilka nawet regularnie czytam. Nigdy jednak nie pomyślałam, że mogłabym takie pisać. Za wysokie progi na me nogi drodzy Państwo. Me rodzicielstwo to istny plac boju. Ciągłe próby pojęcia co by tu zrobić, żeby było dobrze. Podejście do tego z przymrużeniem oka ratuje mi życie i psychikę przede wszystkim. I mimo że ostatnio powoli urastam do rangi Starszego Specjalisty ds. Walki z Zapaleniem Krtani (brawa dla mych latorośli, które na mnie zagłębienie się w temat wymusiły), to jednak zupełnie na siłach się nie czuję, by temat tutaj omawiać. Jakby dodać do tego moją miłość do placów zabaw, czy dyskusji pro i anty cokolwiek dzieciowego, to więcej chyba nie trzeba by mieć pewność, że ta droga nie dla mnie. Porównanie jednak traktuję jako komplement i serdecznie za nie dziękuję! "Na prawdziwo", jakby powiedziało me dziecię, próbować jednak nie będę. 

Zajęło mi to trochę (jak widać patrząc na datę ostatniego wpisu). Niemniej pogodziłam się sama ze sobą, że nie ucieknę. Z wiadomych względów tematyka "dzieciowa" może pojawić się w najbliższym czasie nieco częściej i to nie ze względu na wyprawy wszelakie, jak to onegdaj bywało. Ostrzegam. Postaram się jednak nie zanudzić :)

Szczególnie, że dziać się działo, dzieje i dziać będzie. Pierwsze zmiany na blogu zauważyliście? Co myślicie? To dopiero początek! 


poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Musowe szaleństwo

Odkryłam to całkiem przypadkowo. Gdzieś, kiedyś przeleciał mi przed oczami telewizyjny obrazek o tym ustrojstwie. Zaintrygowało. Wygooglałam. Znalazłam. Pokombinowałam* i mam. Fakt! Zakupiłam kompletnie nie wtedy, kiedy najbardziej się przydaje, więc niemal rok przeleżał na półce. Niemniej jest. Teraz Młoda sobie nie wyobraża życia bez niego. Tak. Młoda. To ona, przy niewielkiej pomocy korzysta głównie z tego dobrodziejstwa. Pośrednio i bezpośrednio. 

Zwie się to z angielska Fill'n Squeeze, a w wolnym tłumaczeniu to gadżet, dzięki któremu stworzyć można mus łudząco podobny do tych, które znajdziesz w sklepie. 

Kojarzycie je? Musy (zwykle owocowe) w saszetkach? Ci, co mają dzieci zapewne tak ;)



Fot. Ja. Młoda i musy :)

Ich wybór na polskim rynku jest coraz większy. Owocowe, warzywne, owocowo-warzywne, z dodatkiem jogurtu, ziarna, ... , z większą lub mniejszą ilością wody czy cukru rzecz jasna. Rozpiętość cenowa jest równie szeroka.

Producent Fill'n Squeeze na pewno Ameryki nie odkrył. Przyznać mu jednak muszę, że sprzęt może być pomocny przy wprowadzaniu nowych pokarmów maluchom, jak i świetną przekąską również dla starszaków, szczególnie jeśli chce się mieć kontrolę nad tym, co jest w środku. Super sprawdza się podczas wycieczek czy jako deser w plenerze. 


Standardowy zestaw zawiera: pojemnik o pojemności 500 ml do napełniania saszetek, nakrętkę na pojemnik, tłok, 5 szt. wielorazowych saszetek, instrukcję obsługi.



fot. Ja
To, czego ja najbardziej się bałam, to możliwości, a właściwie jej brak, utrzymania czystości samych saszetek. Jak podkreśliłam wyżej, są one wielorazowe, niemniej nadal są po prostu saszetkami. Oczami wyobraźni widziałam te namnażające się bakterie i pleśń. Bleee..
Zwracam jednak honor. Wystarczy zalać je wodą z płynem, wstrząsnąć i pozbyć się pozostałości przekąski. Przy kolejnym przepłukaniu wodą saszetki są gotowe do ponownego użycia. 

Samo przygotowanie jest już szybkie i banalnie proste. To jakich owoców, czy warzyw użyjemy zależy już tylko od nas. Ważne by były miękkie, by dały się zblendować lub po prostu zgnieść. Tak przygotowany przysmak można zjeść bezpośrednio po przygotowaniu, dać do lodówki, jeśli zamierzamy go użyć do 24 godzin, a nawet przechować w zamrażarce, jeśli przygotowujemy posiłek na zapas. Nie wiem jak Wam, ale mi w to graj :)


Szczególnie, jak już wspomniałam, Młoda sama do ich przygotowywania się rwie. Warto skorzystać. Tym bardziej póki sezon w pełni :)



Fot. Ja. Młoda w akcji

Smacznego musowego szaleństwa!



* Fill'n Squeeze dostępny jest już w Polsce. Wierzę, że to tylko kwestia czasu, kiedy pojawi się na półkach w sieciówkach, jak to jest w innych krajach. Ja swoje wypatrzyłam w Internecie właśnie w takim miejscu w UK. Poprosiłam dobrą duszę o pomoc, która dokonała za mnie zakupu i podesłała do Polski. Dwa zestawy plus paczka z Anglii kosztowała tyle, co zakup jednego zestawu z przesyłką w Polsce. Brexit Brexitem, ale jeśli znacie kogoś w tym dalekim świecie, to ten ktoś idąc do marketu po bułki może przy okazji taki kartonik do koszyka włożyć i jak będziecie grzeczni Wam podesłać. Zawsze to jakiś grosz na waciki w portfelu zostanie :)

czwartek, 21 lipca 2016

Czy leci z nami pilot?!


"Z drugim będzie łatwiej". Znacie to? Bo ja się na ten przykład pytam: gdzie jest instrukcja obsługi do Młodego?! Ewidentnie się gdzieś zapodziała była. 


Będąc w ciąży z Młodą czytałam. Nie żeby z jakąś wielką przesadą, ale coś jednak trafiło w moje ręce z tematyki niemowlęcej. Fakt - już w opisie przebiegu ciąży widziałam peeewne rozbieżności, ale nie poddawałam się. Jakież było jednak me zaskoczenie, gdy trafił mi się wcześniak. To znaczy zaskoczeniem nie był wcześniak, a fakt, że z tej ponoć wielkiej nabytej przeze mnie wiedzy wykorzystać w życiu mogłam jedynie niewielki procent. Reszty nie warto było sobie nawet przypominać, chyba że chęć bezsennej nocy brała górę. Wtedy to był wręcz świetny pomysł. Czytanie o z pozoru zwykłych, codziennych rzeczach, które dla wcześniaków mogły (nie musiały) oznaczać zagrożenie. Spodziewając się więc kolejnego wcześniaka darowałam sobie temat czytania. I cóż... Fakt. Jest i drugi wcześniak. Ino tak się kompletnie nie prezentujący ( nie, żebym narzekała, ale.. ). Ogólnie me drugie dziecię jest CAŁKOWICIE innej od pierwszego.


Ja wiele rozumiem. Różnimy się. Człowiek od człowieka, ludź od ludzia, dziecko od dziecka. Oczywista oczywistość. 
Wydawałoby się jednak, że dzieciaki tego samego ojca i tej samej matki będą nieco do siebie podobne. Nie mówię, że przez całe życie, ale chociaż tak...na samym jego początku. I chociaż tak odrobinkę. 


Taaa... Nie to, że oczekiwałam cudów. Raczej się łudziłam (i dalej to czynię), by nie oddał nam z nawiązką tego, co siostra miła była nam darować, jak kolki, niejedzenie, czy bolesne ząbkowanie. Ale, żeby starych tak od samego początku w konia robić?! Najpierw podstępem drogi kolega wymusił przedwczesne pojawienie się na świecie. Tłumaczę sobie to tym, że po prostu chciał jak siostra. Widocznie 35 tygodni to jest maks, co moi potomkowie są w stanie w mym ciele wytrzymać. Cóż. Bywa i tak. Ale, żeby na tym skończyły się podobieństwa? I to tak od samego początku. Szok na twarz raz, dwa, trzy i mamo, tato radźcie sobie. Kompletny brak punktów stycznych. Sen, kąpiel, spanie, jedzenie, ..., cokolwiek związanego z niemowlakiem, co wpada do głowy, przy Młodym jest inne!

Przy drugim łatwiej? Tak. Przewijanie idzie sprawniej. I to jakby na tym koniec. Choć może jeszcze jedna rzecz. Gdyby Młoda zachowywała się będąc w obecnym wieku Juniora tak jak on, to podejrzewam sprowadzałabym lekarza co 2 godziny maks, by sprawdził czy z mym dzieckiem wszystko w porządku. Dodam tylko, że gdy Młoda ma była jeszcze niemowlęciem jej pediatra powiedziała do mego Mr Męża, by zaczął szybko myśleć o drugim dziecku, by żona się czymś zajęła zanim do końca zwariuje ;] A ja po prostu do końca wierzyłam, że dzieci zachowują się tak, jak w tych książkach pisano. W końcu ktoś kiedyś na jakiejś podsawie je napisał. 







poniedziałek, 11 lipca 2016

Mamuśka razy dwa

Aaaa to się napawdę dzieje!!! U mnie w domu śpi właśnie dwoje dzieci. Dwoje moich własnych prywatnych dzieci. Na tyle prywatnych oczywiście na ile Mr Mąż vel. ich ojciec na to pozwala. Niemniej jednak. 

Przeczekałam czas minusowego wieku skorygowanego mego dziecięcia najmłodszego, bo jakoś dziwnie mi mówić było "właśnie skończył minus dwa tygodnie", ale czas spojrzeć prawdzie w oczy. Jestem matką parki. Aaaaaa


Parka ma. Lipiec 2016. Fot. Ja. 

Dzisiejszym wpisem chciałabym odpowiedzieć wszystkim tym, którzy osobiście, smsowo, mmsowo, fejsbukowo czy każdą inną drogą zadawali mi pytanie: "I jak jest z dwójką?", a żadnej informacji zwrotnej się póki co nie doczekali. Poślizg jak widać mam nie tylko na blogu. 

Jak jest?

- jakby się było cały czas pod wpływem, choć to brzmi za bardzo jak baby blues, którego jednak wydaje mi się, że nie mam, 

- na opak - wbrew pozorom to nie Młody, a Młoda wymaga teraz więcej: uwagi, czasu, obecności, więcej wszystkiego, 


- gwarniej - tak wiem, Młody jeszcze nie mówi, ale za to Młoda mówi więcej i głośniej. Młody zresztą też potrafi powiedzieć co myśli, że znalazła się chwila, kiedy nie je i jak tak może być ;)

- szybciej i intensywniej - jak pojawiła się Młoda zdałam sobie sprawę, jak dużo czasu kiedyś marnowałam. I gdy wydawało mi się, że teraz to już doba jest wypchana po ostatnie wielkości szpilki miejsce, to okazało się, że można, a nawet trzeba coś jeszcze wrzucić. Powiecie, że tak, ale kosztem czegoś. Oczywiście, że też, ale bym tego nie faworyzowała. Jedyne, czego mi jednak troszeeeczkę brakuje, to nieco więcej.. snu. I to też nie dlatego, że Młody nie daje, ale bardziej przez fakt, że śpioch ze mnie wychodzi. :)

A teraz przeprosić muszę. Prezes wzywa :)



czwartek, 7 kwietnia 2016

Sezon na place zabaw rozpocząty, czyli wyrodna matka - część kolejna

Nie lubię placów zabaw. Nie lubię. Atmosfera placów zabaw mnie przytłacza.

Na większości z nich czuję się jak intruz. Wyglądam jednak chyba na bardzo zagubioną, radom bowiem nie ma końca. Przez ostatnie 3.5 roku usłyszałam ich tyle, że gdyby nieco więcej we mnie samozaparcia mogłabym napisać serię książek o perfekcyjnej matce i perfekcyjnym dziecku na perfekcyjnym placu zabaw. Bestsellerami zostałyby 'Perfekcyjne matka i czapka na głowie perfekcyjnego dziecka', 'Perfekcyjne dziecko i piaskownica'. 

Tyle sfera marzeń. Z książek nici. Nie jestem pojętną uczennicą. Inaczej chyba nie wysłuchiwałabym tych samych komentarzy cyklicznie!?
Official statement wyrodnej matki na placu zabaw:
  • przy dwudziestu stopniach na dworze moje dziecko nie nosi zimowej czapki i nosić nie będzie. Dlaczego? Uznajmy, że po prostu mam taki kaprys. Powiem więcej. Przy piętnastu i przy dziesięciu nawet też nie. Wybaczcie mi również brak zimowej kurtki lub kurtki w ogóle. Nie zwykłam ubierać dziecka jak na wycieczkę na Syberię, kiedy sama jestem w krótkim rękawku. Ot, taka dziwna jestem.
  • Młoda siedzi w piaskownicy i na domiar złego bywa tam bez butów. Wiem. Zauważyłam. I nie, nie będę jej zmuszać do ich założenia. Wyobraź sobie, że mała gnida wyrosła z butów jesień/wiosna. I do tego jeszcze nie raczy skurczyć paluszków na tyle, by w nie weszła. Masz pojęcie? No dobra! Gdyby nawet głównym powodem nie było gotowanie się w piaskownicy w butach zimowych, też mogłaby ganiać bez. Shame on me. Swoją drogą Młoda cały czas czeka na tego wilka, którego wg przemiłej starszej Pani miała dostać. Droga Pani, w Smyku była taki, który jej się spodobał jak coś :)
  • Pralka. Mam. Używam. Skarpetki, o których mowa wyżej też da radę wyprać. Nie martw się. Twoja pralka zapewne też sobie z takim wyczynem poradzi. Nie tylko ze skarpetkami. Ogólnie ta maszyna do tego służy. Coś innego Ci w sklepie powiedzieli? Nie? Dlaczego więc Twoje dziecko ma zejść z placu zabaw sterylnie czyste? A jeśli nawet Twoje musi, z nieznanego mi powodu, to proszę, nie wymagaj tego od mojego.
  • Młoda pije wodę. Ja też piję wodę. Jak zwierzęta!? Ups :) Wydało się. Nie, nie czuję, że krzywdzę tym dziecko. Ale może to dlatego, że ja ogólnie taka nieczuła raczej jestem. Aj! Mówisz, że przez to nie dostarczam jej wystarczającej liczby witamin? Nawet zaczęłam się nad tym ostatnio trochę zastanawiać, ale potem wyjęłaś kolorową butelkę i jednak bardziej zaczęłam się zastanawiać, jak Ty znalazłaś tam jakieś witaminy. Swe komentarze jednak pozostawiłam dla siebie. 
  • Plac zabaw drogi rodzicu ma to do siebie, że jeśli nie drobne kamyczki to z kolei piasek wiodą tam prym. Jeśli pójdziesz tam w swoich ukochanych butach od Gucciego, do których masz ogromny sentyment i mimo wszystko ktoś bezczelnie acz niechcący je czymś obsypie, miej pretensje wyłącznie do siebie z łaski swojej.  
  • Wychodzimy na dwór kiedy świeci słońce. Wychodzimy też kiedy jest śnieg i jak go nie ma to... też tam bywamy. Oj. Jak pada albo wieje też. I nawet jak są kałuże. Tacy już z nas szaleńcy :) 
Tyle na dziś. Jak na 3.5 roku takich dziwactw z naszej strony Młoda raczej na nieszczęśliwą nie wygląda. Coś czuję jednak, że liczba placów zabaw, na które możemy teraz iść drastycznie zmalała. Cóż. Musimy jakoś z tym żyć. Parki też są super!

Do miłego!

2015



piątek, 12 lutego 2016

Serduszkowe amorki walentynkowe

Wpadło mi dzisiaj w oczy i się popłakałam byłam...

https://www.facebook.com/rysunkiannyl/
I w sumie nie wiem co najbardziej. 

To raczej nie tylko ze względu na wiek tak mam. Nigdy nie ukrywałam, że nie lubię tego 'święta'. Może zakorzenione to zostało już w szkole. Dookoła dziewczyny dostawały dziesiątki karteczek w formie serduszka, pogniecione skrawki wyrwane z zeszytu z wyznaniem 'miłości' czy też innymi tekstami adekwatnymi do wieku. Ja może tych tak zwanych walentynek dostałam w życiu.. ze trzy. Może to jest powód. 

Potem zarzucano mi, że za nimi nie przepadam, bo nie mam ich z kim dzielić. Na pewno jest w tym ziarnko prawdy. Umówmy się. Dla kogoś 'bez swojej Walentynki' ten dzień to nieco science fiction. 
Telewizji nie pooglądasz, bo same romansidła. Do kina nie pójdziesz, bo zakochane pary. Szkoła tańca też pewnie odpada, bo akurat specjalne lekcje 'tanga dla zakochanych' czy innej bachaty. Nawet zakupy to średniawka, bo wszystko oblepione czerwonymi gadżetami w kształcie serduszek czy innych amorków prosto z Chin i ciężko coś znaleźć. Restauracja?! Żart. No chyba, że zarezerwowałaś stolik pół roku wcześniej. Na mieście natomiast pary patrzące na siebie maślanym wzrokiem. Nie zrozumcie mnie źle, ale... czy nie można na siebie tak patrzeć dziś? Czy jutro? Czy za tydzień? I dlaczego mamy czuć się zobowiązani to robienia tego właśnie w Walentynki?

Tak obecnie mam z kim dzielić to 'święto'. Czy będę je jakoś specjalnie obchodzić? Nie. 
Tzn. mam nadzieję, że po tygodniu podróży służbowej Mr Męża i walce z chyrlającą Młodą, starań by międzyczasie jednak popracować i nie zwariować, będę mogła po prostu odpocząć. Ale to akurat nie ma związku z Walentynkami. I jasne, że usiadłabym z chęcią w ciszy i spokoju z lampką wina w dłoni...
Ale fakt jest taki, że na czerwone wino mam ochotę o każdej porze dnia i nocy, niezależnie od daty w kalendarzu, ale cóż w tym roku i tak to sobie już nie popiję..

I nie chcę żadnych kwiatów w tym dniu. Mr Mężu, jeśli czytasz, jeśli Ci taki pomysł wpadł do głowy, podejdź do kwiaciarni, zerknij ile kosztuje bukiet, który chciałbyś kupić i kup go jeśli masz taką ochotę, ale dzień, tydzień czy miesiąc później, a zostanie Ci jeszcze na drugi, jakbyś kiedyś postanowił jeszcze wręczyć, a jak nie to na wino na pewno :)

I mam nadzieję, że tym postem nikogo nie uraziłam. To był chyba najszybciej napisany przeze mnie wpis. Nie mówię też, że Walentynki to zło. One są po prostu nie dla mnie :)

Dobranoc! :) 

środa, 3 lutego 2016

Ciasteczka trzyfazowe

Z serii rozmów natchnionych:
 - Jutro Tłusty Czwartek, tak?
 - Tak. Trzeba by skołować jakieś pączki.... A w sumie to bym coś upiekła. Dawno nie piekłam... I...






No nie tak dawno jak się okazuje. I obiecałam przepis. A miały być tematy poważne, w tym podsumowanie blogowego roku... Tłusty Czwartek to chyba jednak wystarczająca wymówka, prawda?


Ciasteczka, o których mowa, bardzo lubię. Niemniej na ich wykonanie potrzeba czasu. Od mniej więcej trzech lat wypada, że robię je raz na rok ;) Tym razem jednak okazja ważna. Dzień Babci i Dziadka w przedszkolu. Zgłoszenie, że się coś upichci poszło i nie było zmiłuj. Najchętniej zrobiłabym ciasteczka owsiane, bo już sprawdzone. Przedszkolaki również je już polubiły. Odezwało się jednak moje drugie ja mówiące: jeszcze pomyślą, że tylko je piec potrafisz :) 

I co z tego, że już po dwudziestej drugiej....

Składniki: 
  • 300 g masła,
  • 400 g mąki
  • 100 g cukru pudru (w zależności od gustu, czy też użytego dżemu można więcej lub mniej, co zwykle robię),
  • 0.5 - 1 opakowanie cukru waniliowego (w zależności od 'prawdziwości' cukru waniliowego :) ), 
  • 2 jajka
  • skórka otarta z 1 cytryny
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • szczypta soli
  • dżem,
  • 100 g czekolady.
Wykonanie:

Masło, cukier puder i cukier waniliowy ubijamy na jednolitą masę. Nie przerywając miksowania dodajemy po jednym jajku, a następnie szczyptę soli i skórkę z cytryny. Masę uzupełniamy dodając porcjami mąkę z proszkiem do pieczenia. Po kilku minutach powinniśmy uzyskać gładkie maślane ciasto. 

Kolejny krok - nakładanie ciasteczek na blachę - możemy wykonać na kilka sposobów:
  • łyżką - jeszcze nigdy mi się nie udało zrobić tego przyzwoicie tym sposobem, ale ponoć można,
  • przez szprycę lub rękaw cukierniczy - jeśli ktoś ma taki sprzęt, to serdecznie polecam - szczególnie przy posiadaniu również bajeranckich końcówek, dzięki którym nasze ciasteczka będą miały oryginalny kształt. Osobiście bawiłam się jedynie rękawem cukierniczym, ale że był on materiałowy a ciasto jest dość tłuste zabawy nie nazwałabym przednią,
  • ręcznie - tak też działam od pewnego czasu. Podobnie jak przy ciasteczkach owsianych formuje kuleczki wielkości nieco mniejszej niż orzech włoski, nieco je spłaszczam na blasze i w razie potrzeby formuje tak by były owalne. 
Co do samej blachy natomiast. Zwykle przygotowuję od razu dwie, by gdy jedne się upieką włożyć od razu drugie. Pechowo mam dwie różne - jedną czarną, drugą klasyczną srebrną. Długo próbowano mi wmówić, że to jedno i to samo. Przy tych ciasteczkach doskonale widać, że nie. Srebrne odbija, czarne pochłania. Klasyk. Skutek jest taki, że te na czarnej blasze szybciej się spieką. W praktyce przy tych ciasteczkach znaczy to tyle, że przy utworzeniu ciasteczek o tym samym kształcie i grubości, po upieczeniu te ze srebrnej blachy będą bardziej płaskie i nieco szersze, a te z czarnej mniejsze i grubsze, często również bardziej 'rumiane' od spodu. 

Ciasteczka pieczemy w piekarniku rozgrzanym do temperatury 180-200 stopni C przez 13-15 minut aż nabiorą rumianego koloru. 

Cały fun zaczyna się jednak kiedy mamy już wszystkie ciasteczka upieczone i ostudzone i widok, który prezentuje się nam wygląda mniej więcej tak:


I co teraz? Teraz należy je w miarę rozsądnie poparować, gdyż będziemy je łączyć dżemem. Najlepiej więc, by było, gdyby do siebie pasowały. Sugeruję również zrobić to zanim zaczniemy się bawić dżemem. Lepiej dla naszego zdrowia psychicznego, szczególnie, kiedy już wszystko jest w dżemie, tylko nie ciasteczka, gdyż nie możemy znaleźć godnej pary. :)
Powodzenia! 

Co do samego dżemu ja polecam jak najmniej słodki, a nawet więcej, kwaśny do tego byłby idealny. Ciasteczka, nawet jeśli dacie mniej cukru niż jest w przepisie, będą słodkie. Na końcu, pamiętajcie, maczamy je jeszcze w czekoladzie. Kwaskowaty dżem sprawdza się w tym gronie wyśmienicie. Dobrze również wycisnąć go przez sito lub chociaż zgnieść widelcem przed rozpoczęciem zabawy w sklejanie, by był jak najbardziej gładki. 


Gdy również to mamy za sobą, to znak, że mamy już z górki (o ile macie dobrą czekoladę) i pozostał nam etap trzeci. Czekoladę wysyłamy do spa - czyli kąpieli wodnej. Czekolada do garnuszka. Garnuszek do naczynia z gorącą wodą i czekamy aż się roztopi. 

Następnie każde, sklejone już ciasteczko zanurzamy jednym rogiem w gorącej czekoladzie i układamy na pergaminie, by czekolada wystygła i stwardniała. 





Udanej zabawy i smacznego! :)


PS. Za jakość zdjęć przepraszam, robiąc je nie planowałam ich publikacji. Wyczułam jednak presję :)