poniedziałek, 27 lutego 2017

Moje Top 3 ciasteczek dla małego i dużego łakomczucha

Pobiłam rekord! Swój własny rekord w produkcji ciasteczek. Brawo Ja! W całym ubiegłym roku nie upiekłam ich tyle, co w grudniu i styczniu! Miałam flow. Fakt. Okazji też nie brakowało. Jedną nawet dodałam sobie sama. Postanowiłam w tamtym czasie nie jeść słodyczy. Chyba, że... sama je upiekę :))) Tylko ja mogłam wpaść na tak irracjonalny pomysł! W życiu się tak nie napiekłam :)

Przyznać jednak muszę, że mało było mojego kombinowania. Postawiłam na pewniaki, bo i okazje tego wymagały. Tak oto powstała moja lista Top 3 ciasteczek sprawdzonych, lubianych, smakujących, nieźle się prezentujących i zawsze wychodzących. 
Zaczynamy od najniższego stopnia podium: 

3. KOCIE OCZKA

Moje najnowsze odkrycie. Kruche ciasteczka z dziurką marmoladkową z przepisu Ani Starmach (wersji książkowej). To, co w nich lubię, to prostota przepisu. Ciasto to: mąka, masło, odrobina cukru pudru. Częścią niestandardową są dodane do niego starte marchewki, które dają kolor, ale i ciekawy smak. Co do dżemu, to nie upierałabym się co do jednego konkretnego rodzaju. Próbowałam różnych i póki co narzekać na żaden nie mogę. Ciasteczka smaczne, niedrogie w wykonaniu oraz ładnie prezentujące się. Czyż nie?


2. TRÓJFAZOWE

Ciasteczka maślane przekładane dżemem bądź powidłami zanurzone częściowo w czekoladzie. Kocham! Choć było to moje pierwsze przekleństwo ciasteczkowe. Coświąteczne oczekiwanie, że razem ze mną pojawią się one. Przepyszne, ale bardzo pracochłonne i to z tego powodu nie jest to miejsce pierwsze. Jak to  z nimi jest pisałam tutajWedług mnie warte czasu im poświęconemu.


1. OWSIACZKI

Lider od lat. Ulubione mojego dziecka. Ciasteczka, które przez pewien czas traktowałam jako swoją klątwę. Przy przeróżnego rodzaju okazjach, to właśnie na nie dostawałam 'zamówienia'. Po pewnym czasie było mi nawet wstyd je przynosić, bo zaczynało to wyglądać, jakbym nic innego już upiec nie potrafiła. Pogodziłam się jednak z losem. Sama je bardzo lubię. Do tego są szybkie do wykonania (jak na ciasteczka) i długo mogą poleżeć bez uszczerbku walorów smakowych. Idealnie sprawdzają się w sytuacjach 'na wczoraj'. Lubią je również dzieciaki. Pewnie dlatego, że to takie typowe (acz zdrowe) jedzenie 'śmieciowe'. Wrzucasz co masz pod ręką. O przepisie na nie wspominałam tutaj. Przyznam  jednak, że ostatnio idę na łatwiznę ograniczając się ze składnikami do bazy owsiano-słonecznikowej. Nie stają się jednak przez to mniej uzależniające. 



A jakie są Wasze ulubione?




wtorek, 21 lutego 2017

Czasoogarniacz podejście wtóre

Przyszło mi spojrzeć prawdzie w oczy. Próbowałam. Nie udało się. Po kilku latach przyszedł czas się przeprosić.

NIEZAPISANE NIE ISTNIEJE

Podczas studiów, jak i poniekąd połączonego z nim mego okresu radiowego, nie potrafiłam bez niego żyć. Był i czas, kiedy miałam co najmniej dwa. Jeden w pełni poświęcony rzeczom uczelnianym, drugi pozostałym notatkom. A że kiepski jednak mój łebek jest do dat, to wszelkie urodziny i inne wydarzenia były tam skrzętnie notowane. Pewnie, gdybym te przyzwyczajenia utrzymała nie miałabym każdego lutego problemu z błędnym wstrzeleniem się z życzeniami dla jedynej znanej mi Katarzyny, która postanowiła nie obchodzić swojego święta w listopadzie. Taaa :)

Nie wiem jak u Was, ale ja mam tak, że jak sobie czegoś nie zapiszę to to nie istnieje. Oczywiście w życiorysie mym zapewne jakieś chlubne przypadki zapamiętania można znaleźć, ale nawet teraz żaden nie przychodzi mi do głowy. Nie może więc ich być zbyt wiele. 

To nie stąd to nieogarnianie. Uprzedzając Wasze myśli :) To znaczy zapewne i jakiś procent tak, ale nie taki jaki z przyjemnością na to zwalić bym chciała.

Toż co roku robię przecież co najmniej 5 kalendarzy! No dobra. Tak, robię. Tak, jak już pisałam tutaj, sprawia mi to frajdę. Zawsze jednak tworzenie ich to walka o ogień i na jeden dla mnie nie wystarcza po prostu czasu. 


Przez ostatnie lata próbowałam przeżyć bez kalendarza. Przecież mamy smartfony, facebooki czy inne google. Tak właśnie. Część notatek była tutaj, inna gdzieś indziej. Skutkowało to tym, że jak Mr Mąż wybywał w krótkim czasie w różne miejsca, to można było mnie przypalać, a nie powiedziałabym gdzie akurat jest. Słabo, ale tak właśnie było. Teraz, gdy częstotliwość jego wyjazdów daleka jest od zbliżania się do zmniejszenia, drugi berbeć pojawił się na horyzoncie i okazało się, że też ma spotkania, na które beze mnie nie dotrze, a pierwszemu niezbędne coś trzeba przygotować do przedszkola ze względu na Dzień Kota, Tygrysa, czy innego Tofika, czas przyszło się z kalendarzem przeprosić. 

NOWI PRZYJACIELE DOMU

Tak oto pojawił się najpierw On :) Tadaaam!


Tak, nie jest dłuży, bo ten ma za zadanie być ze mną wszędzie i zmieścić się do najmniejszej mej torebki. Został też nabyty drogą kupna niedawno. A wiecie jakie są plusy kupowania kalendarzy nie w grudniu czy na początku stycznia? Finansowe! Co najmniej 30% zostaje w kieszeni, a tak naprawdę może zostać wydane na inny cel :)

To, do czego zbierałam się od co najmniej roku, to kalendarz na lodówkę. Me plany szły nawet dalej. Jakimś cudem zagnieździło mi się w głowie, że sama go stworzę. Co ja wtedy brałam? Nie wiem. Teraz jak o tym pomyślę, to mam wrażenie, że jakąś przeterminowaną herbatkę musiałam wypić, żeby na to wpaść. Nie to, że w siebie nie wierzę, ale by nie zagłębiać się zbyt dalece w temat i dalej się nie kompromitować uznajmy, że ludzie są różni i różne talenty posiadają. Kwestię słomianego zapału nie poruszajmy. 

Niemniej w tym roku znalazłam wybawcę. Klaudia z lecibocian.pl była tak miła i w tym roku stworzyła kalendarze do druku. Prosta grafika, idealny format, miejsce na codzienne notatki. Ja więcej nie potrzebuję. W sam raz na ścianę lub lodówkę. U mnie zabazgrany już i pokolorowany prezentuje się tak: 


Tak oto pozbawiłam się wymówek. Ups. Wiem za to, że coś się dzieje. Dużo się dzieje. 

A Wam? Co pomaga ogarniać?

środa, 8 lutego 2017

Gdy kryjówek brak

Znów go słychać. Pojawia się nagle. Znikąd. Niepostrzeżenie. Nie umiem zareagować inaczej. Każdorazowa jego obecność sprawia, iż tym usilniej próbuję znaleźć jakąś kryjówkę. Nic nie jest jednak wystarczająco blisko i akceptowalnie dobre. Buduję pancerz. Próbuję. Pot spływający po plecach mrozi. Zdrętwiałe ręce nie pracują tak jak powinny. Po raz kolejny nie udaje się przed nim uciec. Ostatkiem naiwności i sił chowam się we własnej skorupie. Głębiej i głębiej, łudząc się, że mnie nie znajdzie. Znajdzie. Zawsze znajduje. Zawsze paraliżuje. Lęk. Lęk taki, którego nie sposób pomylić z niczym innym. 

Mój organizm tak reaguje, choć reakcja to czynność, a ja najchętniej zamknęłabym bym się gdzieś, gdzie nikt, a przede wszystkim on, mnie nie znajdzie. By nie musieć reagować. By nie czuć tego ciężaru. 

Autor: K. Dmochowska

Tak to wygląda za każdym, gdy u latorośli którejkolwiek pojawia się kaszel, gorączka, ból brzucha czy jakakolwiek inna dolegliwość zdrowotna. Ułamek sekundy po tym, gdy przestaję się łudzić, że to nie kaszel tylko przykrztuszenie śliną, że to nie gorączka, tylko błąd pomiaru, a ból brzucha to zbyt ciasne spodnie, mam ochotę się ukryć i udawać, że to się nie dzieje. To jest silniejsze ode mnie. Że przy drugim jest łatwiej? Mit. Inaczej? Fakt. 

Kiedy mija? Mam wrażenie, że już nie mija. Można go stłumić, a nawet trzeba, by móc zareagować. TEN lęk raz pojawiwszy się, nie zniknie już nigdy.