wtorek, 21 lutego 2017

Czasoogarniacz podejście wtóre

Przyszło mi spojrzeć prawdzie w oczy. Próbowałam. Nie udało się. Po kilku latach przyszedł czas się przeprosić.

NIEZAPISANE NIE ISTNIEJE

Podczas studiów, jak i poniekąd połączonego z nim mego okresu radiowego, nie potrafiłam bez niego żyć. Był i czas, kiedy miałam co najmniej dwa. Jeden w pełni poświęcony rzeczom uczelnianym, drugi pozostałym notatkom. A że kiepski jednak mój łebek jest do dat, to wszelkie urodziny i inne wydarzenia były tam skrzętnie notowane. Pewnie, gdybym te przyzwyczajenia utrzymała nie miałabym każdego lutego problemu z błędnym wstrzeleniem się z życzeniami dla jedynej znanej mi Katarzyny, która postanowiła nie obchodzić swojego święta w listopadzie. Taaa :)

Nie wiem jak u Was, ale ja mam tak, że jak sobie czegoś nie zapiszę to to nie istnieje. Oczywiście w życiorysie mym zapewne jakieś chlubne przypadki zapamiętania można znaleźć, ale nawet teraz żaden nie przychodzi mi do głowy. Nie może więc ich być zbyt wiele. 

To nie stąd to nieogarnianie. Uprzedzając Wasze myśli :) To znaczy zapewne i jakiś procent tak, ale nie taki jaki z przyjemnością na to zwalić bym chciała.

Toż co roku robię przecież co najmniej 5 kalendarzy! No dobra. Tak, robię. Tak, jak już pisałam tutaj, sprawia mi to frajdę. Zawsze jednak tworzenie ich to walka o ogień i na jeden dla mnie nie wystarcza po prostu czasu. 


Przez ostatnie lata próbowałam przeżyć bez kalendarza. Przecież mamy smartfony, facebooki czy inne google. Tak właśnie. Część notatek była tutaj, inna gdzieś indziej. Skutkowało to tym, że jak Mr Mąż wybywał w krótkim czasie w różne miejsca, to można było mnie przypalać, a nie powiedziałabym gdzie akurat jest. Słabo, ale tak właśnie było. Teraz, gdy częstotliwość jego wyjazdów daleka jest od zbliżania się do zmniejszenia, drugi berbeć pojawił się na horyzoncie i okazało się, że też ma spotkania, na które beze mnie nie dotrze, a pierwszemu niezbędne coś trzeba przygotować do przedszkola ze względu na Dzień Kota, Tygrysa, czy innego Tofika, czas przyszło się z kalendarzem przeprosić. 

NOWI PRZYJACIELE DOMU

Tak oto pojawił się najpierw On :) Tadaaam!


Tak, nie jest dłuży, bo ten ma za zadanie być ze mną wszędzie i zmieścić się do najmniejszej mej torebki. Został też nabyty drogą kupna niedawno. A wiecie jakie są plusy kupowania kalendarzy nie w grudniu czy na początku stycznia? Finansowe! Co najmniej 30% zostaje w kieszeni, a tak naprawdę może zostać wydane na inny cel :)

To, do czego zbierałam się od co najmniej roku, to kalendarz na lodówkę. Me plany szły nawet dalej. Jakimś cudem zagnieździło mi się w głowie, że sama go stworzę. Co ja wtedy brałam? Nie wiem. Teraz jak o tym pomyślę, to mam wrażenie, że jakąś przeterminowaną herbatkę musiałam wypić, żeby na to wpaść. Nie to, że w siebie nie wierzę, ale by nie zagłębiać się zbyt dalece w temat i dalej się nie kompromitować uznajmy, że ludzie są różni i różne talenty posiadają. Kwestię słomianego zapału nie poruszajmy. 

Niemniej w tym roku znalazłam wybawcę. Klaudia z lecibocian.pl była tak miła i w tym roku stworzyła kalendarze do druku. Prosta grafika, idealny format, miejsce na codzienne notatki. Ja więcej nie potrzebuję. W sam raz na ścianę lub lodówkę. U mnie zabazgrany już i pokolorowany prezentuje się tak: 


Tak oto pozbawiłam się wymówek. Ups. Wiem za to, że coś się dzieje. Dużo się dzieje. 

A Wam? Co pomaga ogarniać?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz