czwartek, 15 stycznia 2015

Bo chorować trzeba umieć i już

Bo jak chorować, to tylko kiedy ma się wolne! Odkąd sięgam pamięcią tak miałam. Liceum. Wszelkie święta - ja i co najmniej katar. Studia. Zdarzało mi się przeziębić w trakcie roku akademickiego, ale to i tak konałam kiedy było wolne, bo akurat coś się do mnie przypałętało. Praca. Wydaję się być wybitnie rzetelnym pracownikiem. Jeśli już niedomagać to podczas świąt, weekendów, urlopów albo conajmniej rozpocząć to na parę dni przed nimi. To ponoć objaw pracoholizmu. Tak powiadają. Chyba wolę się jednak na tę chwilę w to nie zagłębiać.

Wszystko jednak na to wskazuje, że mojej młodej takie podejście bardzo przypadło do gustu. Zaplanowaliście wolne od 31 grudnia do 6 stycznia? Dla mnie też? To patrzcie co ja na to! Gorączka (druga w życiu!!!), kaszel, katar, smutna na zmianę z kwaśną minka. Moje niedomaganie to przy tym pikuś! Z innej strony jednak moje niedomaganie plus młodej choroba to istny armagedon! Oczywiście. Można sobie zadać pytanie czy lepiej, żeby chorowała gdy jest wolne czy kiedy jednak do tego przedszkola trzeba iść? Albo jeszcze gorzej - gdyby chorowała praktycznie non stop jak na klasycznego przedszkolaka przystało? W takim kontekście obecna sytuacja wydaje mi się najoptymistyczniejsza. Tym bardziej, że to już za nami! Fakt. Chorowanie się nieco przeciągnęło. Młoda zamówiła sobie odwiedziny babci. Ja pochorowałam sobie pracując. I..od razu zrobiło nam się lepiej. Cudowne ozdrowienie.

Dzisiaj przyszło nam pojechać do przedszkola po przerwie. Żeby nie było za łatwo Mr Mąż musiał wybyć na parę dni i ten zaszczyt padł na mnie. Orkan Feliks zlitował się i podczas naszej podróży trzymał swe podmuchy na wodzy. Udało nam się naszą kolumbryną znaleźć miejsce w tramwaju i tym samym z lekkim opóźnieniem, ale jednak, dotarłyśmy! Młoda szczęśliwa, witana niemal jak królowa. Ja pełna obaw, jak to będzie po przerwie, czy wytrzyma cały dzień. I jak to bywa. Moje obawy były na wyrost. Brakiem mamy się nie przejeła. Fakt. Z dystansem podeszła do wszelkiego rodzaju zabaw, ale trudno się dziwić po najdłużej do tej pory przerwie od przedszkola. W końcu trzeba sprawdzić co się pozmieniało i odkryć świeże plotki :)

Skoro już o plotkach mowa. Znacie to, gdy natłoku przeróżnych powiązanych bądź nie ze sobą zdarzeń tracicie kontrolę nad tym, co się dzieje w waszej... lodówce?
Inhalacje, syropki, witaminki tak nas pochłonęły, że gdy pewnego dnia otworzyłam lodówkę trzy jogurty naturalne stały w kolejce, żeby wyjść. A właściwie, gdyby drzwi były otwarte to by wyszły. I co teraz? Kompletnie nie mieliśmy na nie ochoty. Na większe akcję dotyczące ich zagospodarowania tym bardziej nie. A ja bardzo, ale to bardzo nie lubię wyrzucać jedzenia.

To nie ma być blog kulinarny ani reklamujący cokolwiek. Muszę jednak przyznać, że nie po raz pierwszy już Ania Starmach przyszła mi z pomocą! Przyznam bez bicia. O jej programie telewizyjnym dowiedziałam się przez zupełny przypadek. Oglądnęłam jeden odcinek i przyznam, że wszystko wydawało mi się takie proste, niewydumane i praktyczne. Nie miałam jednak w sobie tyle samozaparcia, żeby coś powtórzyć we własnej kuchni. Jestem jednak tradycjonalistką. Jak coś kulinarnego to raczej w formie książki kucharskiej. Tym sposobem trzy książki autorstwa p.Ani znajdują się u mnie na półce. Pierwsza z nich utwierdziła mnie w przekonaniu, że gorzka czekolada w domu to mus. Druga dodała do tego zbioru również białą czekoladę i cytrynę. Dlaczego? Póki co..tajemnica.
Trzecia z kolei uratowała moją lodówkę przed atakiem zezłoszczonych jogurtów naturalnych. Deser jogurtowo-owocowy (w naszym przypadku deser jogurtowo-truskawkowy) wprowadził powiew słońca w akurat zimowy wieczór. Do tego szybki w przygotowaniu, niedrogi, prosty w wykonaniu, a przede wszystkim pyyyszny.
Oto co można wyczarować z: jogurtów naturalnych (nawet wychodzących :) ), truskawek (w tym wypadku mrożonych), cukru waniliowego, cukru i żelatyny.

Przygotowania
Efekt końcowy
Czyż nie wygląda smakowicie? Dobrej nocki! I duuużo zdrowia!





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz